niedziela, 15 lipca 2012

Skalne miasto Uplisyche








Piękny dzień za nami. Dopołudnie spędziliśmy  w kolejnym skalnym mieście UPLISCYCHE (jak się okazuje nie ostatnim). Tym razem oprowadzał nas przezabawny Gruzin (był już na pewno po kliku stakanach własnonożnie deptanego wina jak opowiadał). Bardzo się różniły te formy skalne od Wardżii. Te były znacznie starsze. Jak twierdził Gruzin były najstarsze i największe, bo pochodziły z czasów starożytnych.. Upliscyche to zabytek tej samej klasy co syrysjska Petra. Historia tego skalanego miasta sięga 2 tyś lat przed naszą erą, a na przełomie VI i V p.n.e. było ono jednym z najpotężniejszych centrów politycznych, kulturowych i ekonomicznych. Nad miastem góruje cerkiew wybudowana w XII w. Rzeczywiście rozmach był imponujący zważywszy na to, że 70% miasta zostało zniszczone przez trzęsienie ziemi.   Jedziemy do GORI. To byłoby bardzo niepozorne miasteczko, gdyby nie fakt, ze tu przyszedł tu na świat syn narodu Iosif Wissarionowicz Dżugaszwili  zwany Stalinem. Tu wciąż czuje się jego ducha. Do 2010 roku stał ogromny pomnik, który nocą władze usunęły. Nocą, ponieważ wcześniejsze kilkakrotne próby zostały udaremnione przez mieszkańców. Główna ulica oczywiście nadal nazywana jest jego imieniem. Padła propozycja, żeby wejść do muzeum. Z jednej strony warto zobaczyć, z drugiej czemu nabijać kabzę tym, którzy zarabiają na Josifie Wissarionowiczu? Ale pojechaliśmy, i dobrze! Za wstęp do mauzoleum "w stylu florenckim" zapłaciliśmy bandycką w Gruzji cenę - 15 lari. Było to najdroższe muzeum w kraju, droższe niż najcudniejsze monastyry, skalne miasta, pradawne twierdze!.I jest to niezwykłe zjawisko – jak  bardzo czas w zachowaniu tych ludzi się zatrzymał. U progu (dosłownie!!) wcale nie wita, ale stoi z twarzą nie okazującą żadnej emocji pierwsza „wpuszczająca”. Bardzo skrupulatnie wydziela nam po 2 bilety (a czemóż tak? – nikt nie miał odwagi pytać widząc tę pozbawioną pozytywnych emocji twarz twarz). Podobnie beznamiętna przewodniczka zapowiedziała głosem nie znoszącym sprzeciwu, że nikt nie ma prawa jej wyprzedzać. Dalej nie było łatwiej. U kolejnych wrót  jeszcze jedna pani „wpuszczająca”, która na wcześniej nam danych biletach nabijała pieczątki. Romik oczywiście zdążył już swoje wyrzucić, ale jakoś go przemyciłam (rzecz wydawałoby się niemożliwa). Wewnątrz jak to zazwyczaj bywa: zdjęcia, sporo popiersi, których pewnie się pozbywano, jakieś tam drobiazgi. Niezwykłym było jak pani przewodniczce głos się łamał, kiedy opowiadała o tym, jak wielki wódz swojego syna poświęcił dla narodu (nazywała to tragedią a Romik sk……) Jakoś pominęła wiele faktów z jego bogatej biografii, która nas interesowałaby szczególnie. No cóż…. Warto było tam wejść dla tego zjawiska. No i zobaczyć jak Romik odpoczywa w cieniu wielkiego Stalina…hmmm….bezcenne!:)
 most pieszczotliwie zwany "podpaską"
Czekała na nas jeszcze stolica Gruzji – TBILISI. To dopiero jest plac budowy! Wszędzie kurz, rusztowania, masa robotników. Niebawem nie będzie się wiele różniło od europejskich, dużych miast. Jak stwierdziliśmy, w Gruzji jest Tbilisi, później długo, długo, długo  nic i dopiero później Kutaisi i Batumi. Dosyć pobieżnie zobaczyliśmy panoramę miasta z pomnikiem „mateńki Gruzji” Weszliśmy do maleńkiej cerkwi na naszym punkcie widokowym i spotkała nas miła „atrakcja” – odbywał się chrzest w obrządku prawosławnym.No i jeszcze spróbowaliśmy kolejnego przysmaku gruzińskiego:khinkali. Są to pierożki z mięsem w kształcie sakiewek. Wiem też jak się nazywa pszenny chlebek w kształcie półksiężyca (a jak się okazało - wrzeciona), który jest tutaj bardzo rozpowszechniony. To puri.

Romik z "mamuszką"
Wieczorem się świetnie wybawiliśmy. Uczestniczyliśmy my w gruzińskiej kolacji. Były oczywiście regionalne smakołyki: chaczapuria, pyszna „zielonaja sałata” (nie mogę rozgryźć co do niej dodają)., fasola z warzywami, oczywiście grzyby zapiekane w piecu, Grał dla nas bardzo przyzwoity zespół – trochę gruzińskich pieśni i standardy jazzowe. Dużą atrakcją była grupa taneczna- chłopaków i dziewczyna. Ale to nie koniec atrakcji. Nie byliśmy jedyną grupą, która tam biesiadowała. Obok nas przy długim stole świętowano 75 urodziny Gruzinki. Z tej okazji odbył się zjazd rodzinny, poprzyjeżdżali z różnych stron Gruzji i świata. Oczywiście urządziliśmy „mamuszce” fetę:zaśpiewaliśmy 100 lat,obtańcowaliśmy i tak się zaczęła już teraz wspólna zabawa. Pogadaliśmy sobie, popiliśmy, potańczyliśmy gruzińskie kawałki (Romek miał solówkę jak rodowity Gruzin).Później trochę zabłłądził i wylądował na gruzińskim weselu, które odbywało się piętro wyżej. Na szczęście dość szybko wrócił.  Wymieniliśmy  kontaktami z naszymi nowymi znajomymi i…..nasi zaczęli nas poganiać, że czas wracać do hotelu. Najbardziej zabolał nas rachunek za wino, który nas troszkę zaskoczył. Ale przełknęliśmy - w końcu było przednie i zabawa wyśmienita.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz