wtorek, 9 marca 2010

Swieta gora Tindaya



09.03.(wtorek). Trzeba miec autentycznego pecha, zeby na Wyspach Kanaryjskich trafic na dzien deszczowy. Przeciez tutaj pada tylko kilkanascie dni w roku. Dlaczego to musialo zdarzyc sie akurat dzisiaj?! :) Na szczescie deszcz padal tylko jak jechalismy autobusem. Podczas wedrowki czesto chmury schodzily nisko, ale bylo cieplo i od czasu do czasu odslanialy sie nam piekne widoki. Dzisiaj byla wycieczka na swieta gore Tindaya. Mysle, ze miala ona podobne znaczenie dla pogan, jak na naszym terenie Sleza. Pierwotni mieszkancy wyspy przychodzili tu oddawac czesc najwyzszemu bostwu, skladajac w ofierze mlode kozy. Pozostalosciami po ich praktykach sa m.in. rysunki sklalne w ksztalcie stop. W przewodniku czytalam, ze najwieksze z nich maja ok. 100m, ale nasz przewodnik nie potwierdzil tego jednoznacznie. Caly obszar gory jest scislym rezerwatem i wejsc na nia mozna tylko z przewodnikiem i po uprzednim uzyskaniu zezwolenia. Przewodnik okazal sie zakreconym pasjonatem, badajacym te gore od ponad 20 lat. I mam wrazenie, ze wciaz z ta sama tkliwoscia zatrzymywal sie przy kazdej roslince nie mowiac o wydrazonych (wyskrobanych) charakterystycznych stopkach, ktorych jest tutaj ok. 300. I to wlasnie one staly sie znakiem rozpoznawczym Fuerteventury. Okazuje sie, ze znaki te zostaly zbadane dopiero w latach 80, tak wiec geologowie i archeolodzy maja tu gratke nie lada. Wiekszosc z nich widoczna jest dopiero o zmroku i w nocy, bo wtedy znaki te iluminuja. Dla nas ta gora byla rowniez niesamowitym zjawiskiem ze wzgledu na to, ze powstawala w yniku erupcji lawy. Ulozenie skal, ich kolor - takich gor nie znalismy dotad. Ze szczytu rozposcieraly sie wspaniale widoki; z jednej strony na gore Teneryfy Teide, z drugiej widac bylo wyspy: Lazarotte i des Lobos no i ten bajecznie szmaragdowy ocean.

Pozniej podjechalismy do niepisanej stolicy polnocnej czesci wyspy - La Oliwa. Zwiedzilismy dom pulkownikow i w zasadzie tyle. Mialam straszna ochote na wiecej, ale jakos nie mialam sily przebicia. o 14 Montse czekala juz na nas z Carlosem z grillem w castlo Flipos. To miejsce na odludziu (tu chyba wszystko jest na odludziu :) ) za Puerto, gdzie z kamieni ulozone sa boksy, gdzie jednoczesnie moze grillowac kilkanascie sporych grup. jest tez sporo pol do grania w kule. Miesko takie sobie (troszke za malo przyprawione), ale to niewazne. dzieciaki Hiszpanskie odstawily fantastyczny koncert spiewajac przy gitarach i ukulele. Nasze migiem sie wlaczyly i wyszla wesola fiesta. Bardzo sie cieszymy, ze tak radosnie potrafia sie ze soba bawic.

W przewodniku Ewa znalazla fajna knajpke, ktorej cale wnetrze urzadzone jest z obrabowanego statku. Oczywiscie nasza wyobraznia zadzialala i wyruszylysmy na jej poszukiwanie,. Niestety, rozczarowanie pelne. Jakies tam elementy statku sa, ale calosc malo klimatycza. Zreszta, jak zauwazylysmy nie ma tutaj fajnie urzadzonych knajpek - tawern. W srodku sa zazwyczaj przy stolikach zwyczajne twarde krzesla. Skonczylo sie na innej, ze stolikami na zewnatrz (wszedzie te papierochy). Zjadlysmy kalmary i potrawe o pieknie brzmiacej nazwie Zorza, a ktora okazala sie wolowina z frytkami. Anie jedno ani drugie nie zachwycilo. Wracamy do naszej portowej knajpki Tina :)
Chce juz do domu....:(

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz