środa, 18 lipca 2012

Powrót do Batumi


Przed nami koniec "objazdówki" i dłuuuuuga droga do Batumi. Jakieś 8 godzin.
Pierwszy postój na wzgórzu, gdzie znajduje się  monastyr Dżwari - perła gruzińskiej architektury, Wspaniała panorama na miasto i na rozwidlenie rzek Mkwari (Kura) i Agry.
Gruzińska Droga Wojenna (nazwana tak przez Rosjan w XIX w.) wiedzie na północ kraju przez ośnieżone nawet latem zbocza Kaukazu. W czasie każdej wojny, która wybucha u stóp tych ogromnych gór, wąski pas podziurawionego do granic możliwości asfaltu, łączącego Południe z Północą, to klucz do sukcesu. Droga Wojenna jest jak brama. Gruzini strzegą jej ze wszystkich sił, a wrogowie - od Persów, Rzymian i Mongołów poczynając, na Rosjanach kończąc, co jakiś czas próbują forsować. To tędy najwygodniej i najszybciej dostarcza się broń, dociera do północnej granicy Gruzji, przekracza Kaukaz. Tak było i w czasie niedawnej wojny Gruzji z Osetią Południową i Rosją, gdy droga znów została zamknięta dla cywilów.
Dalej jedziemy do  Mcchety-Mtianet (dawna stolica Gruzji dzisiaj wpisana na listę UNESCO). To jeden z najpiękniej położonych  regionów Gruzji.Nazwa kryje w sobie słowo „mita” czyli góra, co idealnie oddaje charakter regionu. Wchodzimy do katedry Sweti Cchoweli. Jeden z gruzińskich poetów napisał o niej „Patrząc na nią wierzysz, że Bóg tu jest”. Sweti Cchoweli czyli „drzewo życia” jest pełna przepychu  o niezwykłych walorach artystycznych. Początki jej sięgają IV w i związane są z początkami chrześcijaństwa w Gruzji. Katedra pełniła podobną rolę jak nasz Wawel – to tutaj odbywały się uroczystości konsekracyjne królów i przywódców kościoła,  śluby i chrzty koronowanych głów. 

 A to nie jest obrazek z kolejnego muzeum starych samochodów. Takie auta spotykamy na każdym kroku
 A to najpopularniejsza miniciężarówka

wtorek, 17 lipca 2012

Sweti Cchoweli



Zaglądamy do katedry Alawerdi. To jeden z najpiękniejszych klasztorów w Gruzji. Problem z wejściem - panie muszą się owinąć płachtą na wzór spódnicy, panowie nie mają szansy wejść w krótkich spodniach. Nie ma się co buntować - znamy panujące zwyczaje. Jedziemy dalej w okolice Kacheti we wschodniej części Gruzji, centrum uprawy winorośli. Zatrzymujemy się w CINANDALI – rezydencji Aleksandra Czawczawadze. Zwiedzamy. Mamy okazję zobaczyć z jakiej porcelany pito herbatę podczas przyjacielskiego spotkania Czawczawadze z Lermontowem czy Puszkinem. Nic specjalnego.  Dla wszystkich bardzie ekscytująca okazuje się degustacja win  piwnicy rezydencji. Spróbowaliśmy 6 gatunków. Nie wszystkie przypadają nam do gustu, ale jedno białe ma szczególnie wspaniały aromatDalej jedziemy do Tbilisi – tu będziemy dzisiaj nocować. Spacer po „starówce”. To najbogatsza teraz dzielnica, pięknie odremontowana. Ciekawie prezentują się miejskie łaźnie, których wielkie kopuły wyrastały z ziemi. Zachodzimy jeszcze do katedry Sioni, wokół której koncentruje się życie religijne nie tylko stolicy, ale też całej Gruzji. Jest to siedzibą zwierzchnika Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego katolikosa, Eliasza II. W katedrze przechowywana jest najcenniejsza relikwia Kościoła gruzińskiego – krzyż św. Nino. Gorąco daje się nam we znaki, ale Romik i tak wbiega na wzniesienie, żeby porobić fotki. Ja wybieram galerie i obrazy młodych artystów. Ceny, no cóż… stolica :)
Wieczorem kolacja poza hotelem. Znowu czeka nas gruzińska biesiada. Znamy już te potrawy, których mnogość pojawia się na stole, ale nie opuszczamy żadnej.  Bardzo nam ta kuchnia odpowiada. Tak więc kolejno pojawiają się: pomidory, ogórki, chaczapuri, lpuri (chlebek, )mcwadi (szaszłyk z drobiu i wieprzowiny)dolma –gołąbki zawijane w liście winogron), dolma – bakłażan zapiekany z pastą orzechową. Nowością  dzisiaj było  pchali z liśćmi buraków i szpinaku wymieszane z pastą orzechową , nasionami granatu i innymi przyprawami. Już wiem, że prawdopodobnie przyprawa, która mi tak zupełnie nieznanie smakuje a jest powszechna. To kolendra, ale zielona część -  nie nasiona.




poniedziałek, 16 lipca 2012

Monastyr Dawid Geredża

Prawdopodobnie to właśnie widoki z dzisiejszego dnia będą wywoływane przez nas, kiedy będziemy wspominali Gruzję. Zapierało dech w piersiach. Już podczas jazdy autobusem podziwialiśmy zmieniający się krajobraz, który przechodził w półpustynny. Wspaniała widoczność ukazywała bezmiar przestrzeni. Jedziemy coraz bardziej zostawiając cywilizację z tyłu, aż w końcu wydaje się, że to już koniec świata. Jesteśmy. Naszym oczom jawi się niezwykły widok: niekończące się połoniny w brunatnym kolorze. Monastyr Dawid Geredża to kompleks kościelny, który został założony w VI w. przez jednego z trzynastu syryjskich mnichów, którzy przybyli w tamten region - Dawida. W XII - XIIIw Dawid Garedża osiągnął swoją największą świetność. W skale wykuto kanały i zbiorniki służące do gromadzenia wody. "Łzy Dawida" - jedyne źródło, dzięki któremu pierwsi pustelnicy gasili pragnienie, stało się relikwią.  Zanim pomaszerujemy w górę Romik odkryje niewielką bimbrownię za budynkiem gospodarczym mnichów. Pewnie robią czczę z resztek wytłoków :)) Przecież braciszkowie (jest ich tu kilku) żyją ze sprzedaży wina,a wytłoki też trzeba wykorzystać...
Idziemy w górę, skąd rozpościerają się niezwykle widoki na Kaukaz i Azerbejdżan. Zaglądamy do cel i innych pomieszczeń - podziwiamy freski, I tu znowu pojawia się kult Dawida Budowniczego - został na niektórych z nich uwieczniony. Właśnie tam mieszkali niegdyś mnisi. Było ich wielu: podczas jednego z najazdów w XVII w. szach Persji Abbas I Wielki zamordował w Wielkanoc aż 6 tys. mnichów! Cele, w których mieszkali prawosławni duchowni, słyną z wyśmienicie zachowanych fresków i są uznawane za jeden z najważniejszych zabytków kraju. Aż trudno uwierzyć, że mnisi przetrwali tysiące lat na tej półpustyni, czerpiąc wodę z jednego tylko w promieniu wielu kilometrów źródła. Podobno wymodlił je sam Dawid. Klasztor uległ dopiero bolszewikom, którzy w 1921 r. kazali go zamknąć. Potem wokół monastyru ćwiczyli radzieccy żołnierze przed wyjazdem do Afganistanu. Mnisi powrócili na swoje pustkowie dopiero po 70 latach, gdy powstała wolna Gruzja.
Wcale nam się nie chce stąd wychodzić. Panuje niezwykły klimat i nie chcemy się pozbyć tych widoków. Dowiadujemy się też, że pomiędzy Gruzją i Azerbejdżanem wciąż trwa spór o terytorium monastyru.Kompleks monastyrów od 1991 r. jest podzielony przez granicę gruzińsko- azerbejdżańską. Gruzińscy mnisi uważają spór za radziecką intrygę, którą ich zdaniem można zakończyć poprzez wymianę innego terytorium za resztę kompleksu klasztornego. Mimo rozpoczętej negocjacji ze strony gruzińskiego MSZ, Baku nie chce się zgodzić, gdyż ich zdaniem tereny te są ważne dla Azerbejdżanu pod względem militarnym. Ech, politycy..... Stąd też żołnierze zarówno gruzińscy jak i azerscy towarzyszą nam na górze.
Jadą z Dawid Garedża mijamy wioskę przesiedleńców ze Swaneti. Domki ciasno położone obok siebie, podobno bez prądu i kanalizacji. Tyle zwojowali.... 
      Przemieszczamy się do Signagi. Jest tutaj klasztor św. Nino. Wg przekazów Nino była gorliwą chrześcijanką. Już jako dorosła kobieta miała widzenie, w którym objawiła się jej Matka Boska, pobłogosławiła ją i poleciła udać się do Iwerii z krzyżem i głosić tam nauczanie Chrystusa. Przeszła tę drogę pieszo z krzyżem zrobionym z pędów winorośli (połączonych własnymi włosami), z ramionami opadającymi półokrągło w dół, zwanym od tamtej pory krzyżem św. Nino. Do celu dotarła w roku 319. Posiadała moc uzdrawiania ludzi, a na miejscowej ludności wielkie wrażenie robiła także jej dobroć i pobożność. Spowodowało to przyjęcie chrztu przez parę królewską i zapoczątkowało chrystianizację Gruzji.

niedziela, 15 lipca 2012

Skalne miasto Uplisyche








Piękny dzień za nami. Dopołudnie spędziliśmy  w kolejnym skalnym mieście UPLISCYCHE (jak się okazuje nie ostatnim). Tym razem oprowadzał nas przezabawny Gruzin (był już na pewno po kliku stakanach własnonożnie deptanego wina jak opowiadał). Bardzo się różniły te formy skalne od Wardżii. Te były znacznie starsze. Jak twierdził Gruzin były najstarsze i największe, bo pochodziły z czasów starożytnych.. Upliscyche to zabytek tej samej klasy co syrysjska Petra. Historia tego skalanego miasta sięga 2 tyś lat przed naszą erą, a na przełomie VI i V p.n.e. było ono jednym z najpotężniejszych centrów politycznych, kulturowych i ekonomicznych. Nad miastem góruje cerkiew wybudowana w XII w. Rzeczywiście rozmach był imponujący zważywszy na to, że 70% miasta zostało zniszczone przez trzęsienie ziemi.   Jedziemy do GORI. To byłoby bardzo niepozorne miasteczko, gdyby nie fakt, ze tu przyszedł tu na świat syn narodu Iosif Wissarionowicz Dżugaszwili  zwany Stalinem. Tu wciąż czuje się jego ducha. Do 2010 roku stał ogromny pomnik, który nocą władze usunęły. Nocą, ponieważ wcześniejsze kilkakrotne próby zostały udaremnione przez mieszkańców. Główna ulica oczywiście nadal nazywana jest jego imieniem. Padła propozycja, żeby wejść do muzeum. Z jednej strony warto zobaczyć, z drugiej czemu nabijać kabzę tym, którzy zarabiają na Josifie Wissarionowiczu? Ale pojechaliśmy, i dobrze! Za wstęp do mauzoleum "w stylu florenckim" zapłaciliśmy bandycką w Gruzji cenę - 15 lari. Było to najdroższe muzeum w kraju, droższe niż najcudniejsze monastyry, skalne miasta, pradawne twierdze!.I jest to niezwykłe zjawisko – jak  bardzo czas w zachowaniu tych ludzi się zatrzymał. U progu (dosłownie!!) wcale nie wita, ale stoi z twarzą nie okazującą żadnej emocji pierwsza „wpuszczająca”. Bardzo skrupulatnie wydziela nam po 2 bilety (a czemóż tak? – nikt nie miał odwagi pytać widząc tę pozbawioną pozytywnych emocji twarz twarz). Podobnie beznamiętna przewodniczka zapowiedziała głosem nie znoszącym sprzeciwu, że nikt nie ma prawa jej wyprzedzać. Dalej nie było łatwiej. U kolejnych wrót  jeszcze jedna pani „wpuszczająca”, która na wcześniej nam danych biletach nabijała pieczątki. Romik oczywiście zdążył już swoje wyrzucić, ale jakoś go przemyciłam (rzecz wydawałoby się niemożliwa). Wewnątrz jak to zazwyczaj bywa: zdjęcia, sporo popiersi, których pewnie się pozbywano, jakieś tam drobiazgi. Niezwykłym było jak pani przewodniczce głos się łamał, kiedy opowiadała o tym, jak wielki wódz swojego syna poświęcił dla narodu (nazywała to tragedią a Romik sk……) Jakoś pominęła wiele faktów z jego bogatej biografii, która nas interesowałaby szczególnie. No cóż…. Warto było tam wejść dla tego zjawiska. No i zobaczyć jak Romik odpoczywa w cieniu wielkiego Stalina…hmmm….bezcenne!:)
 most pieszczotliwie zwany "podpaską"
Czekała na nas jeszcze stolica Gruzji – TBILISI. To dopiero jest plac budowy! Wszędzie kurz, rusztowania, masa robotników. Niebawem nie będzie się wiele różniło od europejskich, dużych miast. Jak stwierdziliśmy, w Gruzji jest Tbilisi, później długo, długo, długo  nic i dopiero później Kutaisi i Batumi. Dosyć pobieżnie zobaczyliśmy panoramę miasta z pomnikiem „mateńki Gruzji” Weszliśmy do maleńkiej cerkwi na naszym punkcie widokowym i spotkała nas miła „atrakcja” – odbywał się chrzest w obrządku prawosławnym.No i jeszcze spróbowaliśmy kolejnego przysmaku gruzińskiego:khinkali. Są to pierożki z mięsem w kształcie sakiewek. Wiem też jak się nazywa pszenny chlebek w kształcie półksiężyca (a jak się okazało - wrzeciona), który jest tutaj bardzo rozpowszechniony. To puri.

Romik z "mamuszką"
Wieczorem się świetnie wybawiliśmy. Uczestniczyliśmy my w gruzińskiej kolacji. Były oczywiście regionalne smakołyki: chaczapuria, pyszna „zielonaja sałata” (nie mogę rozgryźć co do niej dodają)., fasola z warzywami, oczywiście grzyby zapiekane w piecu, Grał dla nas bardzo przyzwoity zespół – trochę gruzińskich pieśni i standardy jazzowe. Dużą atrakcją była grupa taneczna- chłopaków i dziewczyna. Ale to nie koniec atrakcji. Nie byliśmy jedyną grupą, która tam biesiadowała. Obok nas przy długim stole świętowano 75 urodziny Gruzinki. Z tej okazji odbył się zjazd rodzinny, poprzyjeżdżali z różnych stron Gruzji i świata. Oczywiście urządziliśmy „mamuszce” fetę:zaśpiewaliśmy 100 lat,obtańcowaliśmy i tak się zaczęła już teraz wspólna zabawa. Pogadaliśmy sobie, popiliśmy, potańczyliśmy gruzińskie kawałki (Romek miał solówkę jak rodowity Gruzin).Później trochę zabłłądził i wylądował na gruzińskim weselu, które odbywało się piętro wyżej. Na szczęście dość szybko wrócił.  Wymieniliśmy  kontaktami z naszymi nowymi znajomymi i…..nasi zaczęli nas poganiać, że czas wracać do hotelu. Najbardziej zabolał nas rachunek za wino, który nas troszkę zaskoczył. Ale przełknęliśmy - w końcu było przednie i zabawa wyśmienita.



sobota, 14 lipca 2012

Skalne miasto Wardżia

Poranek obudził nas ulewnym deszczem. W końcu jesteśmy wysoko w górach, a tu pogoda jest mało przewidywalna.
 Wreszcie Romik odetchnął. Odezwali się Joasia z Arturem po kilkudniowym trekkingu w dżungli. Ufff....
Kheretvisi Fortress
Celem dzisiejszego dnia jest skalne miasto - Wardżia. Ale wcześniej podziwiamy (niestety tylko przez szyby autobusu) Mały Kaukaz. Coraz bardziej nam się te widoki podobają. Jesteśmy w regionie Samtkhe-Javakhet. Zatrzymujemy się koło Kheretvisi Fortress - jednej z najstarszych twierdz w Gruzji. Zaczęto ja budować w II w p.n.e. Wygląda okazale i żal, że w jej ruiny służą za schronienia dla krów.
Jedziemy dalej. Po drodze widzimy pomnik najsłynniejszego poety gruzińskiego - Szoty Rustawelego. Jego poemat „Rycerz w tygrysiej skórze”, jest tak znany wśród Gruzinów jak w Polsce „Pan Tadeusz” (ze wszystkimi tego konsekwencjami jak: „To było w szkole, ale teraz już nie pamiętam”).  Przed nami już tylko przepiękny, unikalny kompleks skalny – Wardżia. Znajduje się 6 km od granicy z Turcją, na prawym brzegu rzeki Mtkvari. Potężna budowla (XII-XIII w.) sprawia niezwykłe wrażenie. 13 piętrowy zespół (800 m długości, 50 m w głąb skały) ulic, tuneli, pieczar obejmuje ponad 600 połączonych ze sobą pomieszczeń i może pomieścić około 20 tys. osób.W chwili obecnej mieszka tu kilkunastu prawosławnych mnichów. Największe wrażenie wywarły na nas freski z XII wieku, które nigdy nie były restaurowane. Jednocześnie przeraża nas beztroska ,brak zabezpieczenia i nadzoru tych wspaniałości....
na freskach królowa Tamara i jej ojciec


A skąd się wzięła nazwa Wardżia?  Przede wszystkim jesteśmy jesteśmy w tym samym okresie historycznym, z którym zetknęliśmy się w Kutasi.To okres świetności, zwany "złotym wiekiem"  panowania króla Dawida Budowniczego i jego córki królowej Tamary. To im Gruzja zawdzięcza monumentalne kościoły czy skalne miasto. Otóż legenda mówi, że kiedy Tamara była dziewczynką biegała z dziadkiem po skalnych grotach i pewnego razu zabłądziła. Wszyscy rozbiegli się i szukali jej a ona odpowiadała "tutaj jestem", co w języku gruzińskim znaczy "wardżia". I tak właśnie nazwano wybudowane po pewnym czasie skalne miasto.

piątek, 13 lipca 2012

Sakartwelos Gaumardżos!

Wreszcie wiemy co oznacza nazwa naszej wycieczki "Sakartwelos Guamardżos!" ."Sakartwelos" to Gruzja, "Guamardżos"-na zdrowie(toast), ale w tym zestawieniu  oznacza "Gruzjo zwyciężaj!". To toast, który dla Gruzinów wiele znaczy.
Dzisiaj przejechaliśmy ponad 300 km. Jak zapytałam Rominka o wrażenia to powiedział "boli mnie tyłek od siedzenia":)
Zaczęliśmy wycieczkę od KUATSI-jednego z najstarszych miast świata- aktualnie drugie co do wielkości miasto Gruzji, od niedawna siedziba ich parlamentu.Poza rynkiem i trzema ulicami w centrum to.... prawie trzeci świat(mierząc miarą nasze części Europy i naszej teraźniejszości). Następnie zwiedzaliśmy monastyr Gelati. Pierwotnie monaster oznaczał zespół oddzielnych pomieszczeń mieszkalnych mnichów objętych klauzurą, w późniejszym okresie termin ten nabrał znaczenia odpowiadającemu klasztorowi w chrześcijaństwie zachodnim.). Monastyr leży kilka kilometrów od Kutasi. Fundator (w 1106 roku) tego  klasztoru, , jeden z największych gruzińskich królów Dawid IV Aghmashenebeli – zwany "Budowniczym" (ok. 1073-1125 ) polecił po śmierci pochować się w jego bramie. W poprzek,  tak, aby każdy mógł przechodzić po jego grobie. Jego wolę uszanowano, ale… niemal wszyscy z szacunkiem omijali i omijają ten kamień. Króla Dawida można chyba porównać z naszym Mieszkiem. Klasztor wpisany jest na  Listę Dziedzictwa UNESCO, to  przykład gruzińskiej sakralnej architektury średniowiecznej. Główną budowlą w monastyrze jest duży kościół Najświętszej Marii Panny. Ma trzy apsydy, piękne freski z  XII oraz – w większości – z XVI-XVII w pokrywające ściany i strop. Są tu drewniany ikonostas oraz ikony, krzyże i inne sprzęty liturgiczne. Szczególnie piękna jest mozaika zdobiąca półkopułę apsydy. Wśród fresków ściennych uwagę zwracają natomiast postacie historyczne, m.in. fundatora klasztoru i kościoła, króla Dawida IV stojącego z jego modelem w jednej i zwojem pergaminu w drugiej ręce. Jest to podobno jedyny portret tego króla, jaki przetrwał do naszych czasów.
         Obok świątyni głównej, bliżej drogi i bramy, stoi mniejszy, w tym samym stylu, kościół św. Mikołaja (obecnie w remoncie), a nieco dalej po lewej stronie trzeci, św. Grzegorza z XIII w. W tym kompleksie architektonicznym znajdują się ponadto trzykondygnacyjna wieża – dzwonnica, obok której bije źródło, a także budynek dawnej Akademii Gelackiej, jednej z najważniejszych gruzińskich uczelni na przestrzeni kilku wieków. Działała ona jeszcze na początku XVI w., wykładali w niej uczeni także zagraniczni, pisano i przekładano dzieła historyczne, filozoficzne oraz literackie. Obok retoryki, gramatyki i filozofii uczono także matematyki, geometrii, astronomii, a nawet… sztuki rycia w złocie. Z dawnych, stojących obok klasztornych murów (po ich wewnętrznej stronie) budynków mieszkalnych, pozostało niewiele. Ale zachowała się dawna, dwukondygnacyjna brama, w której, pochowano króla Dawida Budowniczego.
Nieopodal przemykali popi w swoich czarnych habitach, z długimi brodami wspaniale wplatali się w klimat klasztoru.
                     Zjeżdżamy do miasteczka. Niewiele jest do zobaczenia. Znowu ogromne kontrasty - złota fontanna i rozpadające się budynki. Zachwycił nas targ. Sprzedawano na nim głównie warzywa i owoce, ale również herbatę (kupiliśmy), kozi ser (kupiliśmy - pycha!), świeże ryby i tzw "mydło i powidło". Zachwycił nas zapach ziół i przypraw. Koniecznie musimy je zabrać do Polski.

wejście do parku
Jedziemy dalej do BORDŻOMI, miasta  położonego w górach Małego Kaukazu, w dolinie rzeki Kury, słynnego ośrodka wypoczynkowego i uzdrowiska.Wjeżdżamy kolejką na górę - widoki są piękne, ale przerażające jest, że w parku narodowym jest takie śmieciowisko. Ponadto można w nim szaleć quadami i samochodami....
                         Kilkanaście kilometrów dalej w sympatycznej knajpce czekają na nas uczta zwana "gruzińskim stołem weselnym".  Zaserwowano nam kilka charakterystycznych potraw regionalnych. Zdecydowanie najbardziej smakowało nam chaczaturii (placek-coś jak nasz pizza nadziewany serem). Były też smakowite bakłażany z orzechami, grzyby duszone i zieleninka. Surówki (nie mam pojęcia z jakich ziół ) przyprawione na kwaśno sosem z owoców (podobno to najbardziej popularny sos w gruzińskiej kuchni).

                            Przed nami już tylko dwadzieścia kilka kilometrów jazdy w górę do hotelu w Bakuriani -takiego gruzińskiego Zakopanego(porównanie tych dwóch miejscowości to jednak kosmiczna przesada) . Jest położony jakieś 1500-1600 km npm. Zimą podobno to mekka narciarska.  Jeszcze tylko widok na  -pełen impresji zachód słońca...
 Wieczór spędzamy na pogaduchach przy wspaniałym winie gruzińskim Teliani Valley...

Bardzo się martwimy.. Nie ma wieści od Joasi i Artura...



czwartek, 12 lipca 2012

Batumi

Rozpoczynamy naszą gruzińską przygodę. Przylecieliśmy z Warszawy do Batumi - jednego z największych i najpiękniejszych miast Gruzji. Romik cały czas podśpiewuje piosenkę "Batumi, ech Batumi, herbaciane pola..." Podobno cała Polska ją znała (ja nie) i śpiewała razem z Filipinkami. Czekamy na tę Gruzję, którą wg legendy Pan Bóg zostawił sobie na starość, a oddał Gruzinom , którzy kiedy inni czekali w kolejce po swój kawałek ziemi bawili się i pili, ale, jak powiadali, za Jego zdrowie.Oddał więc  im Bóg ten piękny kawałek.
               Już w chwili, gdy wsiedliśmy do autobusu, który miał nas zawieść do hotelu zobaczyliśmy, że to miasto wielkich kontrastów. Okropne budynki, typowa socjalistyczna zabudowa z lat 60-70, bardzo zniszczone- a obok bardzo dużo nowo budowanych. Widać, że tu mocno   drgnęło. Nasz hotel znajduje się ok.20km od centrum, nad samym morzem.. Widok jest piękny. Romik oczywiście jak tylko wrzucił walizki do pokoju pobiegł popływać. Wieczorem wybraliśmy się do "miasta". Po drodze nie widzieliśmy ani jednego przyzwoitego domu. Straszna tu bieda i ludzie sprawiają wrażenie jakby te okropne, brudne i potwornie zaba laganione otoczenie im nie przeszkadzało . Domy przypominały mi slamsy cygańskie ze Słowacji. Elewacja w szczątkowym stanie, rozsypujące się okna, poprzewracane ogrodzenia i ogólny brud. Wzdłuż ulicy pełnej dziur płynie "śmierdziawka". Wiele lat upłynie i wiele musi się zmienić, żeby rzeczywiście stało się tak, jak często powtarzają Gruzini, że Gruzja to Europa