piątek, 12 marca 2010

Adios Fuerteventura

12 marca (piatek)

Ewa mi dala wolne dopoludnie, wiec przemierzylam Puerto wszerz i wzdluz. Zabawne bylo, ze jak tylko wypuscilam sie tylko troche w boczna uliczke zaraz napotykalam na pustynie. Tak wlasnie wygladaja miasteczka na Fuerteventurze. Troche skupisk domow i naokolo nieuzytki. Udalo mi sie tez sprobowac churros, ktopre jako przysmak wyspy zachwalala Natalia. Okazaly sie nimi racuszki dosyc slone z czekolada. szczerze mowiac - takie sobie:)
Szybki shopping i do szkoly sportow wodnych gdzie czekala na nas niespodzianka. Moglismy poplywac na zaglowce, kajakach, motorowce i posurfowac z zaglem. Wszystkiego mi sie udalo sprobowac oprocz windsurfingu, ale juz nie bylo czasu. Za to kajakowanie na oceanie daje duzo frajdy podobnie jak skoki przez fale na motorowce (oczywiscie tutaj nie sama :))

Wieczor pozegnalny. Ma sie rozpoczac o 19, wiec nasze trio ustala sobie probe o 18. Ja przychodze o 17.55, Bianka o 18.10 a Ruben o 18.45. Wieczorek zaczyna sie o 20.20. No co, powinnismy sie juz przyzwyczaic: majojero time :). Hiszpanie przygotowali prezentacje, spiewaja, tancza z naszymi taniec brazylijski, my gramy swoj utwor (brzmialo tak sobie, ale sie nie wysypalismy :))Sa nauczyciele no i oczywiscie specjaly kuchni hiszpanskiej. Dziewczyny placza, ale ciesza sie, ze przeciez za kilka miesiecy znowu sie zobacza. Mysle ze sa zadowoleni, a na pewno spelnil swoje cele: Mlodzi wobec wyzwan wspolczesnego swiata.

Walizki juz dopiete, o 10.50 wylatujemy. W Olesnicy pewnie ok. 2 w nocy i wreszcie zobacze moich chlopakow i wtule sie w ramiona mojego Rominka :))


Adios Fuerteventura! Czy jeszcze to wroce?

Betancuria

11 marca (czwartek)
Dzisiaj nasze dzieciaki strajkowaly, bo sie okazalo, ze na wycieczke do Betancurii wybieramy sie bez Hiszpanow. Strrrasznie im sie to nie podobalo, ale niestety tutaj niedlugo konczy sie trymestr i w szkole maja egzaminy (klasowki), ktorych nie moga odpuscic. Juz powinnysmy byc z Ewa przyzwyczajone po tych kilku dniach do czasu majorero (czyli malej punktualnosci mieszkancow wyspy), ale troche sie denerwowalysmy, ze wyjechalismy z godzinnym opoznieniem. Za to wycieczka byla bajeczna. Kierowca najpier zawiozl nas na szczyt gory na taras widokowy Merro Velosa. Tym razem byla piekna pogoda i rzeczywiscie mielismy wspaniale widoki. Dalej byla Betancuria, ktora jest miasteczkiem chyba najbardziej przygotowanym turystycznie. I tez po raz pierwszy widzielismy troche turystow. Sanctuarium co prawda nie zrobilo na nas wiekszego wrazenia, bo tez wytroj tutejszych kosciolow jest bardzo ubogi, ale domki, roslinnosc wokol, byly bardzo urokliwe. Mercedes, ktora nam towarzyszyla dzisiaj powiedziala, ze Hiszpanie coraz rzadziej sa katolikami praktykujacymi. Dalej jedziemy przepiekna kreta droga wokol gory. Miedzy innymi widzimy gore, ktora nazywaja tutaj cycek staruchy. Cos w niej jest....:) Jest bardzo wasko, wiec kierowca przed kazdym zakretem trabi na wszelki wypadek, gdyby z naprzeciwka jechal samochod. Zreszta klaksonow tutaj uzywa sie czesto i namietnie. Mamy wrazenie, ze wszyscy na wyspie doskonale sie znaja, bo kierowca co chwile przejezdzajac prze kolekne miasteczka trabil i pozdrawial pieszych, albo innych kierowcow. Merci to potwierdzila. Mowila, ze kilkanascie lat temu bylo ich tutaj tak malo, ze rzeczywiscie niemal wszyscy sie znali.

Nastepnym przystankiem bylo El Juya. Wczesniej zabieramy Marie Carmen, nauczycielke biologii, ktora dalej bedzie naszym przewodnikiem. Jak zrozumialam miejsce to jest scislym rezerwatem ze wzgledu na najstarsze tutaj na wyspie formy skalne. Poza tym w skalach ocean wyzlobil tunele, jaskinie, ktore sa tutaj wielka atrakcja. Na szczescie bylismy w czasie odplywu, wiec moglismy spokojnie sobie wszedzie pospacerowac i bylo rzeczywiscie pieknie.


Wieczor mial byc bardzo spokojny,az tu nagle dzwoni Montse, ze zaprasza nas na kolacje. Oczywiscie nie wyobraza sobie odmowy, wiec grzecznie o 19.30 czekamy przed hotelem. Okazuje sie, ze knajpka, do ktorej chciala nas zabrac jest zamknieta, za to przed nia spotykamy meza Merci, ktory zaprasza nas do siebie. Maja nowy dom, w szeregowym zabudowaniu posrod starych budynkow. Jest to dla nas zaskoczenie, ale maja swoja klatke schodowa z winda i na kazde pietro domu dostaja sie z klatki. Na parterze jest ogromny taras, na I pietrze salon, sypialnie i kuchnia, na II pietrze jest sypialnia (chyba dla gosci) i krolestwo Carlosa, ktory ma swoja firme budowlana. On tez przygotowuje dla nas kolacje. Kolejne specjaly hioszpanskiej kuchni: tortilla, osmiornice w papryce. Do tego naprawde wspaniale biale wino z Lanzarotte. Montse z duma wypinala piersi, ze to wlasnie z jej rodzinnej wyspy.

środa, 10 marca 2010

Na wulkanie


10 marca (sroda)

Za deszczowo bylo wczoraj? No to dzisiaj nam dogrzalo. Bylo ok. 30st. Znowu wyjazd na polnoc wyspy. Tym razem zaczelismy od Villaverde. To bardzo ladna wioska, ktora podziwialismy niestety tylko z okien autobusu, poniewaz naszym celem byla jaskinia. Utworzona zostala przez gazy wulkaniczne i ma ok. 200m dlugosci. Odkryta zostala dopiero w 1979r. Przyznac trzeba, ze jest to niezwykle, ze takie odkryca jak rysunki stop na gorze Tindaya, czy ta jaskinia sa odkryte w ostatnich dziesiecioleciach. Niestety nie zrobily na nas wrazenia stalaktyty o dlugosci 4 cm, kiedy w pamieci mamy ogromy z jaskini Niedzwiedziej. Liczylismy, ze pokaza sie olbrzymie pajaki - niepajaki (nie pamietam dlaczego nie do konca pajaki, chyba dlatego, ze maja glowotulow razem - Beatka na pewno by wiedziala), gdyz z tego tez ta jaskinia slynie i ow pajak jest jej logo, ale ten schowal sie przed nami.


Zdecydowanie wieksze wrazenie zrobil na nas (na mnie? bo wszyscy troche marudzili, ze ¨juz na plaja, plaja ¨) wulkan. Ostatnia erupcja na wyspie byla 4000lat temu i uwaza sie, ze ten teren jest juz dla wulkanow obumarly. Ciekawe jest to, ze idac pod nogami mamy skaly lawy a na gorze mozemy spogladac w krater. Z gory przepiekne widoki na ocean, wyspe Lazarotte i inne gory. Po wulkanie biegaja tez male wiewiorki - podobno charakterystyczne dla wysp. Dla mnie to byla amerykanska wiewiorka jak nasz Czipek. Strasznie smieszne i bardzo blisko do nas podchodzily. Wszedzie mozna tez bylo zobaczyc dzikie kozy. Pozniej juz uragniona przez dzieciaki ¨plaja¨ w El Cotillo. Wczesniej powiatal nas Montse, ktora przywiozla dla wszystkich sandwiche. To niesamowita kobieta. Wystarczy popatrzec w jakim kapelusiku paradowala. Powiedziala do Ewy, ze ta jak chce niech paraduje z czerwonym nosem, ona opalac sie nie bedzie. Wygladala przeuroczo :)



Wybralismy plaze w zatoczce oslonietej skalami wulkanicznymi. Woda tutaj jest bardzo spokojna i dzieciaki mogly troche poszalec. ja tez, choc woda byla obrzydliwie slona. za to otwarty ocean wygladal dzisiaj przepieknie z ogromnymi balwanami.

W drodze rozmawiamy z Ewa, ze Fuerteventura jest bardzo mloda turystycznie wyspa. Takie atrakcje jak jaskinia, gora Tonday, czy wiele, ktorych tuta widzielismy sa barzdo slabo rozreklamowane. Nigdzie tutaj nie widac turystow. Majoreos czyli rdzenni mieszkancy wysopy sa przeciwni budowaniu wieljkich hoteli, Chca zachowac jej rolniczy charakter i spokoj. I wszystko w porzadku, tylko ze bez turystow na wyspie jest bieda. Rzeczywiscie jezeli ktos chce kurortu i plaze blisko wybiera Teneryfe, albo Gran Kanarie. Tutaj powinna mocno rozwinac sie agroturystyka, bo wielu znalazloby sie takich, ktorzy chcieliby w taki sposob spedzac urlop. No, ale takie nasze myslenie. Wladze na pewno maja co tutaj robic...

Wieczorem ogromne wyzwanie - proba przed koncertem i do tego bez tlumacza. Nie chcialam kolejnym zadaniem obciazac ani Ewy ani Natalii. Przeciez muzyka ma miedzynarodowy jezyk:) I tak tez bylo. Bianka i Rufi to bardzo sympatyczni mlodzi nauczyciele muzyki, ktorzy znaja angielski na moim poziomie (hmm..... czy ja jestem na jakims poziomie? ;), wiec spokojnie udalo sie nam dogadac a przede wszystkim zagrac. Mam nadzieje, ze w piatek koncert nam wypadnie dobrze, ech, trzymajcie kciuki....
To chyba niezbyt przyzwoite wiedzac jaka jest temperatura w Polsce pisac, ze o 22 siedzialam na balkonie z widokiem na ocean i czytalam ksiazke :)

Licze juz godziny do wylotu. Strasznie tesknie....:((

wtorek, 9 marca 2010

Swieta gora Tindaya



09.03.(wtorek). Trzeba miec autentycznego pecha, zeby na Wyspach Kanaryjskich trafic na dzien deszczowy. Przeciez tutaj pada tylko kilkanascie dni w roku. Dlaczego to musialo zdarzyc sie akurat dzisiaj?! :) Na szczescie deszcz padal tylko jak jechalismy autobusem. Podczas wedrowki czesto chmury schodzily nisko, ale bylo cieplo i od czasu do czasu odslanialy sie nam piekne widoki. Dzisiaj byla wycieczka na swieta gore Tindaya. Mysle, ze miala ona podobne znaczenie dla pogan, jak na naszym terenie Sleza. Pierwotni mieszkancy wyspy przychodzili tu oddawac czesc najwyzszemu bostwu, skladajac w ofierze mlode kozy. Pozostalosciami po ich praktykach sa m.in. rysunki sklalne w ksztalcie stop. W przewodniku czytalam, ze najwieksze z nich maja ok. 100m, ale nasz przewodnik nie potwierdzil tego jednoznacznie. Caly obszar gory jest scislym rezerwatem i wejsc na nia mozna tylko z przewodnikiem i po uprzednim uzyskaniu zezwolenia. Przewodnik okazal sie zakreconym pasjonatem, badajacym te gore od ponad 20 lat. I mam wrazenie, ze wciaz z ta sama tkliwoscia zatrzymywal sie przy kazdej roslince nie mowiac o wydrazonych (wyskrobanych) charakterystycznych stopkach, ktorych jest tutaj ok. 300. I to wlasnie one staly sie znakiem rozpoznawczym Fuerteventury. Okazuje sie, ze znaki te zostaly zbadane dopiero w latach 80, tak wiec geologowie i archeolodzy maja tu gratke nie lada. Wiekszosc z nich widoczna jest dopiero o zmroku i w nocy, bo wtedy znaki te iluminuja. Dla nas ta gora byla rowniez niesamowitym zjawiskiem ze wzgledu na to, ze powstawala w yniku erupcji lawy. Ulozenie skal, ich kolor - takich gor nie znalismy dotad. Ze szczytu rozposcieraly sie wspaniale widoki; z jednej strony na gore Teneryfy Teide, z drugiej widac bylo wyspy: Lazarotte i des Lobos no i ten bajecznie szmaragdowy ocean.

Pozniej podjechalismy do niepisanej stolicy polnocnej czesci wyspy - La Oliwa. Zwiedzilismy dom pulkownikow i w zasadzie tyle. Mialam straszna ochote na wiecej, ale jakos nie mialam sily przebicia. o 14 Montse czekala juz na nas z Carlosem z grillem w castlo Flipos. To miejsce na odludziu (tu chyba wszystko jest na odludziu :) ) za Puerto, gdzie z kamieni ulozone sa boksy, gdzie jednoczesnie moze grillowac kilkanascie sporych grup. jest tez sporo pol do grania w kule. Miesko takie sobie (troszke za malo przyprawione), ale to niewazne. dzieciaki Hiszpanskie odstawily fantastyczny koncert spiewajac przy gitarach i ukulele. Nasze migiem sie wlaczyly i wyszla wesola fiesta. Bardzo sie cieszymy, ze tak radosnie potrafia sie ze soba bawic.

W przewodniku Ewa znalazla fajna knajpke, ktorej cale wnetrze urzadzone jest z obrabowanego statku. Oczywiscie nasza wyobraznia zadzialala i wyruszylysmy na jej poszukiwanie,. Niestety, rozczarowanie pelne. Jakies tam elementy statku sa, ale calosc malo klimatycza. Zreszta, jak zauwazylysmy nie ma tutaj fajnie urzadzonych knajpek - tawern. W srodku sa zazwyczaj przy stolikach zwyczajne twarde krzesla. Skonczylo sie na innej, ze stolikami na zewnatrz (wszedzie te papierochy). Zjadlysmy kalmary i potrawe o pieknie brzmiacej nazwie Zorza, a ktora okazala sie wolowina z frytkami. Anie jedno ani drugie nie zachwycilo. Wracamy do naszej portowej knajpki Tina :)
Chce juz do domu....:(

poniedziałek, 8 marca 2010

Don´t worry :)

08. marca (poniedzialek)


Chyba tylko Polacy potrafia tak sie wszystkim przejmowac i dazyc do dopracowania wszystkiego w kazdym szczegole. Anie podczas mojej wczesniejszej wizyty we Francji, ani tutaj Hiszpanie nie przejmuja sie za bardzo harmonogramami i ustaleniami. Cos wypadnie ?¨no problem¨ :) Ale i tak wszyscy chodza usmiechnieci, wiec moze trzeba brac z nich przyklad?
Dzisiaj Dzien Kobiet, wiec nasi chlopcy nie wiedziec skad, ale skombinowali piekne roze (pytalam, nie z klombow), no i wreczyli nam, dziewczetom (hiszpanskim oczywiscie tez). Pozostale Hiszpanki spogladaly z zaciekawieniem i zaczely dogadywac Hiszpanom, ze one tez tak chca. Poniewaz wszelkie akcje odbywaja sie tutaj podczas jedynej (!) przerwy (11.45 - 12.15), wiec w tym czasie byla jakas manifa wygloszona przez szkolny radiowezel. (okazuje sie, ze w Hiszpanii corocznie ponad 100 kobiet zabijanych jest przez swoich mezczyzn). W tym czasie byla tez degustacja naszych polskich produktow, ktore przywiezlismy. Hiszpanie zajadali sie ptasim mleczkiem i pierniczkami. Na drugim miejscu poszly kabanosy i krakowska, a ogorkami kiszonymi i oscypkiem (byl strasznie slony) troche sie krzywili :))
Koniec swiata! Nauczycielka muzyki - Blanca jak sie dowiedziala, ze gralam na flecie natychmiast wymyslila, ze stworzymy trio z kims tam jeszcze i razem zagramy na pozegnanie w piatek. Przeciez ja od 25 lat nie gralam na flecie!!! Alez to bedzie dla mnie wyzwanie....:) Chociaz lepiej flet niz gitara, z ktora tutaj kazdy sie przeciez rodzi.
Znowu napchalysmy sie z Ewa rybami i uskutecznilysmy maly shopping. Poszlysmy do galerii i czym predzej stamtad zwialysmy, bo niestety galerie w calej Europie sa juz dokladnie takie same :(

niedziela, 7 marca 2010

Corralejo, czyli wyprawa na polnoc

07.03. (niedziela)



Dzisiejszy dzien spedzamy z Ewa u Montse. Jej dom polozony jest na wsi pod Puerto. Malym jeepkiem zjezdzamy z trasy w bezdroze. Jak sie okazuje jej dom polozony jest na pustkowiu. Bialy, rozlozysty, typowy hiszpanski domek, ktory Domingo odziedziczyl po rodzicach. Przed domem sporo kaktusow i sukulentow, ogrod to bananowce i palmy. W domu klimat kolonialny a wszedzie rozlozone pamiatki po egzotycznych podrozach, i jak widac, nie byly to wycieczki z biurami podrozy. Z serdecznym usmiechem na progu wita nas siwy Hiszpan. Dmingo jest wyluzowany, pali maryche :) Od razu mowi, ze to on dzisiaj dla nas przyrzadzi paelle. Och, co to bedzie za cud dla piodniebienia! Owoce morza: osmiornice, kalmary, mule, jakies nieznane malze w malych skorupkach, kraby. Do tego ryz doprawiony szafranem i z warzywami. I to wszystkio przyrzadzone na grillu.Pychota.... Na aperitif mialy byc rozne gatunki sera i salatka z pomidorow i cykorii, ale zwiedzanie domu zajelo nam tak duzo czasu, ze zjedlismy to na deser :))
Po obiedzie Montse zabiera nas na wycieczke na poludnie wyspy. Po drodze zatrzymujemy sie przy ruchomych wydmach - cudzie natury. Rzeczywiscie ich rozleglosc, uksztaltowanie i kolor piasku - wzbudzaja podziw. Dojezdzamy do Corralejo, miasteczka turystycznego z przepieknymi plazami. Niezle tutaj wieje, wiec widzimy sporo kitesurfingowcow. W miescie straszny gwar, mnostwo ludzi tym bardziej, ze tutaj wlasnie dzisiaj rozpoczyna sie karnawalowy tydzien. Wypijamy herbete w irlandzkiej kawiarni i zmykamy do naszego cichutkiego Puerto....


Bardzo tesknie....:((

Poludnie wyspy










06.03. 2010 (sobota).
Wreszcie zaczynamy poznawac wyspe. Zaczynamy od jej poludniowej czesci - jedziemy do Morro Jable. Jak tylko wyjezdzamy z Puerto ukazuje sie nam ¨ksiezycowy krajobraz.¨ Typowe obszary wulkanicznych nieuzytkow, czarnej, spalonej ziemi, na ktorej nie rosnie nic oprocz porostow. Zywia sie nimi dzikie kozy.Po drodze zahaczamy tylko do Parku ..... i mamy safari na wielbladach. Typowe wyciganie kasy, no ale wielblady sa zaliczone. Za to plaza rzeczywiscie robi na nas wrazenie. (najpieknie


jsza na wyspie). Piasek jest w kolorze jeczmienia, czysciutenki a kolor oceanu zachwyca. Jest turkusowo - niebieski a woda przejrzysta. Po chwili taplamy sie w wodzie - rozkosz... Jestesmy tu tylko godzine, ale na twarzach niektorych widac lekkie poparzenia. wrrr...a mowilysmy o silnych filtrach...
W drodze powrotnej zatrzymujemy sie w Playa el Tarajakejo. Tu sa typowe plaze kanaryjsie, bo piasek jest czarny. To tez dla nas jest egzotyczne. Znowu zal, ze nie mozemy na dluzej pozostac w pobliskim miasteczku, bo wyglada bardzo urokliwie.
Wieczorem gradka dla nas nie lada, bo swieto zakonczenia karnawalu. Jak sie okazuje w roznych miastach na wyspie karnawal trwa inaczej. Tutaj, w Puerto dzieciaki maja tydzien wolnego w czsie karnawalu. A dzisiaj Swieto Sardynki. Pochod z wielka sardynka na platformie samochodu paraduje z centrum miasta na plaze, gdzie w okrzykach zalu i rozpaczy, szlochach (koniecznie) odbedzie sie zakonczenie karnawalu i spalenie sardynki. Tubylcy nam opowiadali, ze wszycy powinni byc ubrani na czarno, a muzyka powinna byc zalobna. Tym razem to byla chyba ¨mala wariacja na temat¨:) , bo w pochod jest bardzo kolorowy.

Dalszy ciag oficjalnych wizyt



05.03.2010 (piatek)
Na sniadanie postanowilam sprobowac gofio- tutejszego specjalu jedzonego na sniadanie zamiast musli. To maka z prazonego jeczmienia, kukurydzy albo pszenicy stosowana na wyspach ¨od zawsze¨. Mozna ja jesc z mlekiem lub wywarem z ryby. W naszym hotelu jest tylko mleko. Hmmm.... smakuje tak sobie. Mam wrazenie, ze maka osiada mi na podniebieniu. :)
Dzisiaj kolejne oficjalne spotkania tym razem z konsulem i burmistrzem Puerto. Burmistrz (el Alkade) miwi, ze chetnie zobaczyby Polske. Proponuje nawiazanie wspolpracy z Olesnica. Kto wie, moze nasze wladze sprobuja sie dogadac? Warto by bylo...
zalozony program troszke sie rozjezdza, wciaz na kogos czekamy i czas ucieka a zal, bo ciekawie zapowiadal sie spacer po Puerto z przewodnikiem. Mowil bardzo wyrazna angielszczyzna i bardzo ciekawie. Niestety, spacer skrocony, bo juz ktos tam kolejny czeka. Jeszcze tylko wizyta w czerwonym krzyzu i chwila przerwy. Tym razem Natalia zaprasza nas na lunch. To mloda Polka, ktora znalazla sie tutaj m.in. dzieki naszemu projektowi. Jest na 10-miesiecznym stypendium - uczy w ISE angielskiego i polskiego. To szalenie mila i interesujaca dziewczyna o bardzo ambitnych planach. Milo patrzec, ze jest z pokolenia ¨ludzi swiata¨: zadnych barier jezykowych (angielski, niemiecki, hiszpanski) i chec dalszego studiowania w swiecie. Przygotowuje nam salatke na bazie cieciorki (jest tutaj bardzo popularna) i smazone krewetki. Dodatkowa atrakcja jest to, ze ¨obiadujemy¨ na dachu domu, w ktorym mieszka. Coz za widok na ocean!!
Po poludniu ciekawy wyklad o biosferze: Fuerteventura jest na liscie UNESCO wpisana jako rezerwat biosfery. Na 46% powierzchni nie mozna stawiac obiektow przemyslowych. To tylko ejdno z zaostrzen. Jest ok. 18.30, kiedy dzieciaki sie rozchodza. Montse (nasza koordynatorka-niezmordowana) proponuje herbate. Niestety wszytski w poblizu sa zamkniete, albo neiciekawe, wiec wsiadamy do jej malego jeepa i wywozi nas do Salinas des carmen - malej rybackiej wioski. Niestety nie jest oswietlona, wiec slyszymy tylko delikatny szum oceanu i siadamy w portowej knajpce. probujemy kolejnych specjalow: osmiornica z warzywami, kozi ser (pycha!), krazki smazonych kalmarow i pomidory z czosnkiem. No i oczywiscie lampka wina. Podobnotutejsze pomidory i banany sa najsmaczniejsze w swiecie. I to prawda - pomidory smakuja wybornie.

Pierwszy dzien projektu



O4 marca -pierwszy dzien projektu w szkole ISE Puerto del Rosario. Dzieciaki z lekkim przerazeniem opowiadaja swoje wrazenia z pierwszych chwil pobytu u Hiszpanow. Karolina ze lzami w oczach: ¨Ona mnie kompletnie nie rozumie, rozmawia ze mna przez translator w komputerze! Kamil: ¨¨Musze wyszukiwac najprostsze slowa, bo jak sie zapytalem co to jest Central park to odpowiedzial mi, ktora jest godzina¨:). Pocieszamy ich z Ewa, ze sa zestresowani, i ze bedzie dobrze. Grupa nauczycieli z dyrektorem przyjmuja nas oficjalnie, ale serdecznie (obowiazkowo po 2 cmoki:) ) Pojawia sie lokalna prasa i tv i kolejny powod do radosci: dzieciaki ze mna na czele przygotowujemy w myslach piekne wypowiedzi an temat projektu, a tymczasem dziennikarze zadaja jedno pytanie: czy podoba nam sie Fuerte. Koniec, kropka :) Ogladamy szkole, dzieciaki coraz bardziej oswajaja sie ze soba. Zaczyna sie konkretna praca, prezentacje zespolow nt. naszych miast i klimatow. No wlasnie - zmiana klimatu daje sie nam we znaki - zaczynamy odczuwac zmeczenie. Na szczescie konczymy i mozemy odsapnac. Trafiamy z Ewa na malej portowej knajpki. No i wiemy, ze bedziemy tu wracac, bo ryby cudownie pachna i ceny jakos tak bardzo przyjazne. Zamawiamy polmisek ¨specjalnosci Fuerte¨ co okazuje sie byc ogromnym polmiskiem czterech rodzajow tutejszych rybek. Dokladamy jeszcze talerz osmiorniczek (alez ostrrre!) i kieliszek wytrawnego wina. PYCHA.

Dowcip dnia: Czy ktos mowi po francusku: Nie, ale Kuby tato pracuje w Peugeocie :)

czwartek, 4 marca 2010

Fuerteventura - Szczesliwa wyspa?






03.03.2010r.
No to pierwszy dzien za nami. Rano wyjazd z domu o 2.00 i (o dziwo!) juz ok. 7.00 jestesmy na lotnisku Tegel w Berlinie. Tak to nas zaskoczylo, ze kierowcy, kiedy po przyjezdzie nie wychodzimy z busa, po 10 minutach mowia ¨to juz¨ :)Przesiedzimy czas do wylotu (3 godziny!) na Fuerteventure w Starbucks Coffee. Pozniej nadanie bagazy, odprawa, kontrola... No wlasnie. Nie wiedzialam, ze 100ml plynu, ktore wolno miec w bagazu podrecznym to tez; mydlo w plynie, lakier do wlosow i takie tam. Musialam sie cofnac i nadac torbe na bagaz glowny. Na szczescie dalej poszlo juz bez problemow.
Obawa przed pierwszym lotem (cz blednik sie nie rozszaleje) okazala sie niepotrzebna. Sart, i ladowanie przeszly bardzo sprawnie a do tego stewardem okazal sie sympatyczmy Polak Krzysztof, ktory zaopiekowal sie nasza grupa.
Ale to na tyle sielanki. P wejsciu na lotnisko w Las Palmas (mialo byc tak pieknie) okazalo sie mamy poblem z bagazem. Hiszpanie generalnie wyluzowani udzilaja sprzecznych informacji. W efekcie 2 walizy mamy w rekach a reszta podobno ma byc w naszym kolenym samolocie. Nie mamy czasu na spory, bo samolot juz czeka (Hiszpan, ktory w koncu sie nami zajal, mowi, ze zawsze mozemy poleciec nastepnym. Wladowujemy sie zartujac z calej sytuacji, ale wszyscy odczuwamy niezly stres. Njbardziej chyba Ewa, bo czuje sie bardzo odpowiedzialna za cala nasza grupe. Wreszcie na Fuertevenrura. Ju podczs lotu wita nas piekne slonce i tak jest na lotnisku. temperatura ok. 20 st. Na szczescie odnajduja sie wszystkie nasze walizki a na nas czeka grua hiszpanska. I nasze i ich dzieciaki sa niezle stremowane. Rozparcelowujemy cala gromadke a my z Ewa i Montse koordynatorka projektu jedziemy do hotelu. Jak sie okazuje to jedyny hotel w Puerto del Rosario, ale, jak sie zaraz przekonamy, bardzo przyzwoity. Widok z okna- prosto na ocean. Cudo!

Jest godzina ok. 18.30, idziemy z Ewa na kolacje. Przeszlysmy kawal miasta i nie ma zadnej knajpy! Wreszcie dotarlysmy do jednej i tu okazuje sie, ze jestesmy za wczesnie, bo kucharz zjawi sie za 15 minut. Postanowilysmy jednak zaczekac, bo bylysmy juz niezle glodne i zmeczone. Jedzonko bylo smaczne, bo i grillowany tunczyk i tradycyjna potrawa - ziemniaczki gotowane w mocno solonej wodzie - byly super, ale za to slono zaplacilysmy, bo po 20€. Jak sie okazuje frycowe, bo wracajac nagle wyrosly male knajpeczki. Moze nie takie eleganckie, ale w menu mnostwo dan po 8 €. Nic to, wrocimy tutaj jutro. Mimo wszystko Fuerteventura jest pelna uroku.